Mendoza - czyli jak się żyje u stóp Andów

Jeszcze dwa lata temu nie wiedziałam nawet o istnieniu Mendozy – miasta leżącego dosłownie u stóp najwyższego szczytu Andów. Dowiedziałam się o tym uroczym (choć wcale nie tak małym jak myślałam) mieście kiedy podekscytowana rozpracowywałam mapę Argentyny, by wyznaczyć trasę mojej podróży. Siedziałam więc z mapą i co rusz kręciłam z niedowierzaniem głową, kiedy docierało do mnie jak gigantycznym krajem jest Argentyna i jak odległe są w rzeczywistości miasta, które na mapie leżą tak blisko siebie.


W Argentynie jest mnóstwo miejsc, które warto zobaczyć: Cordoba, Rosario, wodospady Iquazu i tak piękna jak i finansowo niedostępna dla mnie Patagonia. Decyzja gdzie jechać, mając ograniczony czas i budżet, nie była łatwa. Ale moje góralskie pochodzenie chyba dało znać o sobie, bo poczułam przemożną chęć zobaczenia Andów i rzucenia przynajmniej okiem na ich najwyższy szczyt. Anconcagua (6960 m npm) – bo tak nazywa się ten szczyt - to nie góra dla mięczaków czy amatorów. O nie. To pokryty wiecznym śniegiem masyw górski o długości 60 km i jedno z tych miejsc, które takich mięczaków i amatorów jak ja ekscytują i przerażają zarazem. A dla Inków miejsce święte. Wiedziałam, że muszę przynajmniej poczuć ten zew przygody jaki był udziałem pierwszej polskiej wyprawy andyjskiej, która to w latach 30 XX wieku wyznaczyła nową, polską trasę na szczyt. Do dzisiaj trasa ta nazywa się Lodowcem Polaków i jest najpopularniejszą wśród wspinaczy.








Po tętniącym życiem Buenos Aires wylądowałam zatem w sennej Mendozie. Tani hostel okazał się być przyzwoity, choć prysznic w czymś na kształt szafy był interesującym doświadczeniem... Samo miasteczko przyciąga turystów z dwóch powodów. Pierwszy to wspomniana Aconcagua, a drugi to wino. Prowincja Mendoza to bowiem południowoamerykańskie zagłębie upraw winorośli i produkcji win. Wycieczki po okolicznych winnicach, których stałym elementem jest (a jakże!) degustacja, to magnes na turystów. Ja też dałam się skusić, choć na winach się nie znam i jak zdarzało mi się pić wino to robiłam bez szczególnej atencji (od razu utnę spekulacje - nie, nie popijałam Arizony czy też Leśnego Dzbana). Udało mi się zobaczyć kilka winnic i przy okazji dowiedzieć się ciekawych rzeczy na temat uprawy winorośli i produkcji win. Zadziwiła mnie różnorodność winnic i metod produkcji. Odwiedziłam starą, tradycyjną winnicę produkującą wina organiczne i wegańskie, które leżakują w drewnianych beczkach. O produkcji opowiadała przemiła Francuzka, która postanowiła wyemigrować do Mendozy, gdzie poznała miłość swego życia. A zaraz potem wylądowałam w sterylnej, chłodnej i sprawiającej wrażenie „jakby luksusowej” winnicy, gdzie drewno zastąpiono metalowymi kadziami, a degustacja odbywała się w salonie z widokiem na Andy (białe, skórzane kanapy i ludzie z czerwonym winem to nie jest dobre połączenie – spoczko, ja nic nie wylałam :P).

Wino i trekking – taki był mój plan na Mendozę. Udało się połowicznie, ponieważ w górach pogody nie da się przewidzieć i trekking ograniczył się do krótkiego spaceru. Dobrze, że ośnieżony szczyt góruje nad miastem, bo mgła, deszcz i przeszywający wiatr w dniu mojej wycieczki uniemożliwiły mi cieszenie się widokiem. Aconcaguy nawet nie zobaczyłam, ukryła się za mgłą, po raz kolejny ucząc nas ludzi pokory. Provincial Park sam w sobie jest niezwykły i wierzę, że przy dobrej pogodzie widoki muszą zapierać dech w piesiach. Niemniej, pobyt w wyluzowanym, sennym i spokojnym miasteczku uważam za niezwykle udany. Przyjemne kawiarenki, kolorowe murale, śliczny park, przyjaźni ludzie i naprawdę niezły wybór wegańskiego jedzenia (a musicie wiedzieć, że w Argentynie to nie jest takie oczywiste) – to wszystko sprawiło, że Mendoza pozostaje jednym z moich ulubionych miast. Pierwsze wrażenie było jednak inne, ale o tym innym razem. Tymczasem zapraszam do scrollowania i oglądania fotek.


















Komentarze

Popularne posty