Lub jeszcze dalej, do Buenos Aires...
Marzenie o wyjeździe do Ameryki
Południowej było we mnie odkąd pamiętam. Marzenie, by odwiedzić właśnie Buenos Aires, zrodziło się we mnie wraz z dziewczęcym uzależnieniem od
argentyńskiej telenoweli z Natalią Oreiro w roli głównej. I napiszę krótko: kto
nigdy nie zbłądził i nie oglądał latynoskich telenoweli niechaj pierwszy rzuci
kamieniem. W telewizor.
Miłosne perypetie Milagros i Ivo
to był oczywiście główny wątek serialu, ale przecież każdy, kto widział choć jeden odciek mógł
zorientować się, że Argentyna to miejsce ogromnych kontrastów. Bogaci ludzie
byli bogaci do obrzydliwości, mieszkali w rezydencjach, gdzie służba była liczniejsza niż sami mieszkańcy. Biedni zaś,
jak to zwykle bywa, nie mogli mimo szczerych chęci z ubóstwa się wydostać.
Taki obraz Argentyny i Buenos
Aires miałam w swojej głowie,
kiedy tylko wylądowałam na lotnisku Ezeiza, na początku stycznia tego roku.
Muszę przyznać, że czas tam spędzony i rozmowy z mieszkańcami, których udało mi
się namówić na zwierzenia potwierdziły te odczucia. Połączenie biedy i bogactwa
rzuca się w oczy natychmiast, choć przez ostatnie kilka lat państwo zdołało się
podnieść z ogromnego kryzysu.
Miasto miało przywitać mnie
upałem nie do zniesienia – styczeń to w końcu środek lata, ale ku mojemu
zdziwieniu i w sumie rozczarowaniu (wszak uciekałam przed złą panią zimą i
oczekiwałam upałów), nie było aż tak gorąco. Zatrzymałam się w hostelu w
starej, artystycznej dzielnicy San Telmo. Oczywiście wybór nie był przypadkowy
- chciałam mieszkać tam, gdzie
jest prawdziwe życie. Gdzie mieszkańcy robią zakupy na targowisku, gdzie starsi
panowie przesiadują na ławkach i przy kawiarnianych stolikach, czytając gazetę,
niespiesznie raczą się kawą. No i gdzie
dzieciaki grają w gałę, jak to na ojczyznę Maradony przystało. Zdawałam sobie sprawę z tego, że nocą ta część miasta
nie należy do szczególnie bezpiecznych, ale kiedy tak za dnia snułam się
uliczkami pełnymi antykwariatów, murali i kawiarni, jakoś ciężko było mi w to uwierzyć. (O tym, że to miejsce ma
swoje ciemne oblicze miałam się dowiedzieć za dnia, kiedy czyjeś ciało pakowano
do czarnego worka. Ale pozostało mi jedynie odwrócić wzrok, nie chciałam znać
szczegółów).
Poza tym epizodem barrio San
Telmo było dla mnie wspaniałą miejscówką. Tuż obok hostelu znalazłam swoje
ulubione miejsce śniadaniowe: Le Blé. To tutaj, wielkie pajdy chleba
smarowałam kremem dulce de lece, na zmianę z kwaśnym dżemem i popijałam zieloną
herbatą (słodycz dulce de leche nawet mnie, znanego wszystkim łasucha, jest w stanie doprowadzić do
nudności). Również w okolicy hostelu mieści się Mercado San Telmo, czyli bazar
oferujący mydło i powidło, oraz co ważne – doskonałe jedzenie. Tam, już
pierwszego dnia pobytu, znalazłam miejscówkę z doskonałymi empanadas. Były nie
tylko pyszne, ale i bezmięsne –
a jak się domyślacie, mięso w Argentynie to nie tylko jedzenie, to elementu
kultury, więc wege wariat jak ja
nie zawsze ma łatwo. Przy każdej możliwej okazji wpadałam tam na empanadasy z
kukurydzą i cebulą oraz warzywami. Oba smakowały tak dobrze, że zjadałam je
stanowczo zbyt szybko, parząc sobie, praktycznie na każdym razem, podniebienie. Nie róbcie tak.
Jako że San Telmo to dzielnica
quasi artystyczna w każdą niedzielę główna ulica zamienia się w targowisko z
rękodziełem, biżuterią, pamiątkami. Przeciskanie się między straganami bywa
trudne (i trzeba koniecznie uważać na kieszonkowców), ale jestem pewna, że
każdy znajdzie tam coś interesującego. Kiedy przyjdzie zmęczenie warto zaszyć się
w jednej z wielu kawiarni i restauracji,
bo San Telmo, niczym krakowski Kazimierz kusi wieloma ciekawymi miejscówkami.
Jak choćby rosyjska (radziecka?) restauracja, gdzie można raczyć się pielmieni
i barszczem, podczas gdy z
obrazów bacznie przygląda nam się Stalin i Lenin. Jak komuś pierożki pod
czujnym wzrokiem zbrodniarzy nie przechodzą przez gardło, polecam udać się do
uroczej knajpki Pan de Abuelo. Serwowane jest tam wegetariańskie jedzenie, a
serwujący to uroczy dziadzio, który najprawdopodobniej jest właścicielem
miejsca. Chyba nigdy przedtem nie miałam okazji zjedzenia w miejscu, które bardziej
niż restaurację przypominało mi czyjś dom.
Oczywiście Buenos Aires to nie
tylko jedzenie, ale znacznie
więcej. Już wkrótce zabiorę Was na spacer po kilku miejscach w tym boskim
mieście, które zrobiły na mnie największe wrażenie i do których wracam w moich
wspomnieniach bardzo często.
Komentarze
Prześlij komentarz