Nocne zagadki Miami Beach
Nie wiem, czy pamiętacie, ale był kiedyś taki serial dla
młodzieży pod tytułem Miami 7, namiętnie oglądałam go będąc nastolatką. Serial nie był ani mądry, ani jakiś
szczególnie interesujący, ale ponieważ akcja działa się w Miami Beach nie
mogłam oderwać oczu od ekranu. Rajskie plaże, błękitne morze, delfiny i
niekończąca się zabawa. Kiedy planowałam
wizytę w Stanach, Miami było na liście miejsc, które chcę odwiedzić właśnie ze
względów sentymentalnych, by sprawdzić
czy to, co pamiętam z serialu wciąż tam jeszcze jest…
Miami Beach to amerykańskie miasto należące do zespołu
miejskiego Miami, na Florydzie. Kuba i Bahamy są o rzut beretem, więc klimat
jest podobny: zabójcze temperatury, palące słońce i duża wilgotność. Jak na
amerykańskie miasto przystało, Miami jest wielkie, rozległe i fatalnie
skomunikowane, postanowiłam zatem zatrzymać się w Miami Beach (i tam miałam
okazję mieszkać w jednym z najlepszych
hosteli w jakich przyszło mi spać: Freehand Miami, szczerze polecam).
Sztuczna wyspa sztuczności
Miami Beach leży na sztucznej wyspie i jest całkiem
przyjemnym kurortem, którego życie toczy się de facto wokół dwóch ulic: Ocean
Drive i Lincoln Road oraz oczywiście na plaży. I nie ma się co dziwić, bo plaże
tutaj to niekończący się pas jasnego piachu, kołysane wiatrem palmy i błękitna,
ciepła woda. Należy jednak mieć świadomość,
że zamiast urokliwych restauracji i wąskich uliczek, które znamy z włoskich
kurortów, plaże Miami Beach sąsiadują z wielkimi hotelami i biurowcami. W sumie
nie ma się co dziwić, jesteśmy w Ameryce, gdzie wszystko jest ogromne (gdzie
małą kawę podają praktycznie w wiadrze ;)
Ocean Drive to ulica znana z drogich restauracji i przepięknych budynków w stylu art deco – naprawdę jest na co popatrzeć. I nie mam na myśli jedynie budynków. Ocean Drive to smukłe ciała, umięśnione torsy, złota opalenizna, sztuczne cycki. Podobnie Lincoln Road, pełna luksusowych sklepów i drogich knajp (to właśnie tam jadłam najdroższy sorbet w życiu, oczywiście nie był wart tych pieniędzy).
Jak widzicie, wszystko piękne, dorodne, bogate i fensi
szmensi. Czy aby na pewno?
Którejś nocy, miałam okazję spacerować po tym mieście. Nie,
nie byłam sama, towarzystwo miałam zacne – sama bym się o 2 nad ranem nie
szlajała po Miami, za dużo Kryminalnych Zagadek się naoglądałam. Nocą plaże są zamknięte, więc spacerowaliśmy
po mieście. Pierwsze wrażenie:
uderzający w nozdrza smród. I nie chodzi o spaliny czy zapach topiącego
się asfaltu. To zapachy fekaliów. Oto bowiem wzdłuż wspomnianej Lincoln Road
rozkładają swoje legowiska bezdomni i ujarani hipisi, którzy ulice traktują nie
tylko jak sypialnie, ale i jak toalety. Rozkładają się zaraz obok witryn
luksusowych sklepów i eleganckich restauracji.
Oczywiście byłam w szoku, więc popytałam tu i tam. Okazuje
się, że problem z mieszkaniami po ostatnim kryzysie jest szczególnie widoczny
właśnie na Florydzie. W hostelu w Fort Lauderdale mieszkałam w pokoju z
kobietą, która była de facto bezdomna. Pracowała w Dunkin’ Donuts, ale
pieniędzy nie starczało jej na wynajęcie niczego na stałe, więc wynajmowała
łóżko w hostelu. Słyszałam też o autobusach szkolnych, które zatrzymują się pod
tanimi motelami, by zabrać do szkoły mieszkające tam dzieciaki.
W świetle dziennym Miami Beach to raj. Nocą, miasto pokazuje
zupełnie inne oblicze i zdziera z siebie ten sztuczny blichtr. To truizm, ale
Stany są krajem kontrastów. Luksus i bieda mieszkają dosłownie obok siebie.
Warto być tego świadomym.
W Miami Beach zostałam zmuszona spędzić więcej czasu niż zakładałam ponieważ Stany Zjednoczone nawiedził wtedy huragan Matthew. Odcięta od świata, spędziłam mnóstwo czasu na spacerach po mieście i mogłam obserwować jak miasto przygotowuje się na uderzenie (foliowanie parkometrów to jakby nie było dla mnie nowość). Szczęśliwie, huragan ominął Miami Beach i jedyne czego doświadczyłam to mocny wiatr, ulewa i taki oto zachód słońca. To zdjęcia z wieczoru poprzedzającego uderzenie.
Komentarze
Prześlij komentarz